wtorek, 28 października 2014

Handelki i inne lokale gastronomiczne Dwudziestolecia Międzywojennego

Domowy serdelek z risotto -
 propozycja dla nowej fali handelków
Handelki w ówczesnej nomenklaturze to nic innego jak małe lokale gastronomiczne ulokowane najczęściej na tyłach sklepików. Kilka stolików, brak kelnerów (obsługiwał subiekt bądź właściciel), nieformalna atmosfera a co najważniejsze krótka karta z daniami będącymi "specjalnościami zakładu". Jedną z legendarnych knajp wyrosłych z takich właśnie handelków była "Pod Bukietem" (Marszałkowska 114).

Rozkwit wszelakiej gastronomii nastąpił wraz z wejściem w wiek XX. Mimo, że były lokale adresowane do całego spektrum społeczeństwa to jednak istniał wyraźny podział na klientelę. I tak arystokracja "obstawiała" bary hotelowe takie jak w Europejskim (aktualnie w remoncie). Tu można było zjeść barszcz bulionowy z pasztecikami, cynadry a la Turbigo oraz sznycla ministerialnego z sałatą.

Do najbardziej eleganckich i wysmakowanych miejsc należały restauracje hotelowe takie jak te w  Savoy (Nowy Świat) czy Bristolu (Krakowskie Przedmieście, gdzie mieści się do dziś). Restaurację z kuchnią na miarę (dziś byśmy powiedzieli) "gwiazdki Michelina" reprezentowała "Złota Kaczka" (Królewska 11) to tu byli zapraszani oficjalni goście MSZ (!). Sądzę, że kelnerzy raczej nie planowali obalenia rządu i nie stosowali ówczesnych metod podsłuchowych....

Rzemieślnicy trafiali na Nowy Świat (Walhalla) i na Mazowiecką (U Wróbla). Do Wróbla wpadali również politycy. Robotnicy karmili się w barach "na dzielnicy" takich jak "Glajszmidka" (Dzika róg Okopowej). Do lokali, które dziś nazwalibyśmy "mordowniami" należały dwa bary na Dzikiej. Jeden obok noclegowni bezdomnych przy Stawkach a drugi na rogu z Konarskiego. To tu podawano mortadele - wędlinę "szargającą" opinię dobrego lokalu.  

Owiany legendą Ryjek z Marszałkowskiej (dokładnie "Pod Ryjkiem") dzięki podejściu właściciela mistrza cechu rzeźników Jana Jabłońskiego (oczekiwał od dostawców towarów najwyższej jakości jednocześnie płacąc im wyższe wynagrodzenie) cieszył się estymą a na ich serdelki, dwumetrowe salami, schabowego czy szynkę z łezką nigdy nie brakowało chętnych. 

W "Astorii" przesiadywali Skamandryci i tu lekcji pokory wobec konwenansów udzielił Antoni Słonimski samemu Majakowskiemu. Cytuję:


Majakowski na znak proletariackiej pogardy dla konwenansów burżuazyjnych wyjął ręką z salaterki ogórek i zagryzł go ostentacyjnie. W odpowiedzi Antoni Słonimski pełną dłonią wziął z półmiska sałatkę majonezową. "Majakowski przez chwilę popatrzał na mnie - wspomina poeta - wreszcie uśmiechnął się, ogórek położył na talerzu"

"Oaza" i "Picadilly" poza garmażem serwowały...dancingi. Ta ostatnia należała do braci Hirszfeldów, którzy w latach 30-tych mieli w Stolicy kilka delikatesów i sklepów (Nowy Świat 27, Rymarska 6, Nalewki 16 i Marszałkowska 141) a przy każdym dostępny był "garmaż" na miejscu (nierzadko z wódeczką) i na wynos. 

Edward Żelichowski właściciel restauracji "U Langnera" miał u siebie legendarną "imprezę", która przeszła do anegdoty. To właśnie tu  czterej panowie przez dwie doby raczyli się smakołykami lokalnej kuchni. To był dopiero "śledzik"....

Do tematów historycznych knajp jeszcze wrócę...


Posta upichciłam na podstawie informacji z artykułów pana Majewskiego publikowanych w GW w ostatnich latach.