Tak....tak....no to robimy...hm...
Biorę po dwa funty (stare miary rozkminiłam tutaj)
pieczeni
wołowej, polędwicy wieprzowej, pieczeni cielęcej i wątróbki cielęcej.
Potem wszystko razem w rondlu duszę albo na
brytfannie pod blachą piekę. Nie zapominam, jak mnie upomniała pani
Lucynka, polewac masłem.
Zmieliłam wszystko co prawda nowatorską metodą z XX wieku bo pomysł bym to posiekała drobno i w
moździerzu na masę utłukła przerósł moje możliwości. Intelektualne. Kulinarne. Fizyczne.
Dodałam do tego ćwierć funta grzybów
ugotowanych i drobno posiekanych, funt ugotowanej słoniny w kostki. Był pewien kłopot z określeniem "troszkę
pieprzu, angielskiego ziela, soli do smaku" ale zastosowałam wyznacznik
do smaku. Tak by przyprawy były w smaku o ton intensywniejsze. W
pieczeniu wyjdzie "akurat". Kłopot był z wzięciem
"sztamu z czterech nóżek, dobrze wygotowanych". Koniec końców udało się zebrac pół
kwarty... żelatyny. Wlałam do farszu razem z bulionem z gotowania grzybów. Wszystko wymięszałam i zgodnie z instrukcją pani Lucynki złożyłam w formę, a
jak zastygło to wyłożyłam na półmisek .... O!