piątek, 8 stycznia 2016

Mięso. Masło. Ćwierczakiewiczowa.


Tak....tak....no to robimy...hm...

Biorę po dwa funty (stare miary rozkminiłam tutaj) pieczeni wołowej, polędwicy wieprzowej, pieczeni cielęcej i wątróbki cielęcej. Potem wszystko razem w rondlu duszę albo na brytfannie pod blachą piekę. Nie zapominam, jak mnie upomniała pani Lucynka, polewac masłem. 

Zmieliłam wszystko co prawda nowatorską metodą z XX wieku bo pomysł bym to posiekała drobno i w moździerzu na masę utłukła przerósł moje możliwości. Intelektualne. Kulinarne. Fizyczne. 

Dodałam do tego ćwierć funta grzybów ugotowanych i drobno posiekanych, funt ugotowanej słoniny w kostki. Był pewien kłopot  z określeniem "troszkę pieprzu, angielskiego ziela, soli do smaku" ale zastosowałam wyznacznik do smaku. Tak by przyprawy były w smaku o ton intensywniejsze. W pieczeniu wyjdzie "akurat". Kłopot był z wzięciem "sztamu z czterech nóżek, dobrze wygotowanych". Koniec końców udało się zebrac pół kwarty... żelatyny. Wlałam do farszu razem z bulionem z gotowania grzybów. Wszystko wymięszałam i zgodnie z instrukcją pani Lucynki złożyłam w formę, a jak zastygło to wyłożyłam na półmisek .... O!