wtorek, 7 listopada 2017

Spotkajmy się U Flisa

Listopad to taki "wypominkowy" miesiąc. 

Znicz i nic.
 
Listopadowa pogoda i ogólna ponurośc wśród pasażerów komunikacji miejskiej nastrajają mnie nostalgicznie. Przypomniał mi się kultowy niegdyś bar Flis, do którego jeszcze przed zamknięciem udało mi się kilka razy wpaśc z R.

Bar ten R. zwykł nazywac "flaczarnią" i nie był w tym odosobniony, bowiem flaki z Flisa to jak pyzy z Różyca. Danie-hasło-klucz. Początkowo Flis mieścił się na Hożej i jak opowiadał mi mój ojciec kolejki tam były niebywałe. Rano oblegali go ci co cenili na kaca smak flaczków lub ci co przed pracą chcieli zjeśc coś "ciepłego". Wieczorem na dobry początek nocy aby do "wódeczki" było coś konkretnego w żołądku. W między czasie wpadali wszyscy inni...Bar miał ponoc kategorię trzecią ale przegląd klientów od klasy D do klasy A. Mieli ciekawostkę, która dziś pewnie by w Sanepidzie nie przeszła - piętrowa kuchnia dla nastu kucharzy. Potem, co cieszyło mojego ojca, przenieśli się na Marszałkowską 55/73 dokładnie pod restaurację Szanghaj. Oba lokale często odwiedzał choc z zupełnie innym towarzystwem. Ja załapałam się już na kolejną zmianę, gdy w miejsce Flisa wprowadziła się bodajże Dekanta. A "flaczarnia" przytuliła się z Szanghajem. A potem? Po pół wieku istnienia znikła z lokalnego poletka gastronomii. Podobno, tak przynajmniej się reklamują, "flaki jak u Flisa" podają na rynku Starego Miasta w restauracji Warszawskiej.

Cóż było robic...zimno, głodno...flaki to całkiem niezły powód aby wpaśc na rynek Starego Miasta... I niestety rozczarowanie to kolejny temat listopada. Flaki proponowane w restauracji Warszawskiej to żart z każdego kto chciałby posmakowac rodzimej kuchni. Już lepiej i szybciej będzie zbudowac  wehikuł czasu i przeniesc się do lokalnej gastronomii 100, 50 lat temu.