Ucząc się historii wkuwamy daty, nazwiska, miejsca. Analizujemy bitwy i rozejmy oceniając ich wpływ na kształtowanie się współczesnego nam świata.Często jednak zapominamy o drugim spojrzeniu. Nie tym "męskim" od strony wojen. Wygranych i przegranych. Tylko o tym "kobiecym". Bardziej codziennym, takim od kuchni. Jednakże o ileż bardziej ukorzenionym w naszej tożsamości. Popatrzmy chociażby na talerze. A dokładniej na ich zawartość. Historia Polski od strony talerza wygląda o wiele lepiej niż od strony pola bitwy. A do tego znacznie smaczniej, bardziej entuzjastycznie i tolerancyjnie. Wpływy niemieckie, ruskie czy austro-węgierskie to nie smutny czas zaborów lecz wieprzowina, ikra i strudel. Najazdy tatarskie? Tureckie? Szwedzkie? A może tatar, drożdżowy piróg czy śledzie? Problemy mniejszości narodowych? A może cebula, czosnek i bogactwo przypraw korzennych? Nie zapominajmy o Oleandrach (Holendrach) osiadłych na naszych ziemiach, których wpływy w kuchniach Mazowsza i Kaszub są wyraźne. Bo dzięki komu innemu mielibyśmy jeść...bób lub ziemniaki? Nie lubiana historycznie Bona, kuchennymi drzwiami wprowadziła do nas "włoszczyznę" dzięki którym pomidorówka stała się kulinarną tradycją większości polskich domów. A podlascy Szkoci? Tak, tak Szkoci. Wygnani ze Szkocji nauczyli nas pędzić specyficznego samogonu na bazie żyta i jagód jałowca. Unia z Litwą również na naszych stołach. Snobizm na francuszczyznę za sprawą żon naszych królów (Władysław IV, Jan Kazimierz, Jan III Sobieski).
Mieszali widać dużo i mieszało wielu. Smaków. Aromatów. Polska to pyszne skrzyżowanie tradycji kulinarnych. A zwłaszcza Warszawa. Warto o tym pamiętać. Bo czymże jest w tej sytuacji szowinizm? Dla tego pojęcia w kuchni nie ma miejsca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Witam. Przeczytam.